Przyzwyczailiśmy się już do tego, że nasi absolwenci, zafascynowani innymi kulturami, odbywają podróże dookoła świata. Do Marty Sobczak dołączył przed paroma miesiącami, wyruszając jednak w zupełnie inny region globu, do Azji i Australii, Mateusz Wieczorek, który wybrał się w ten wojaż ze swą przyjaciółką Martą Piotrowską. Prezentujemy trzecią część ich relacji z pobytu w Tajlandii.

Wyspa Kao Tao, czyli dlaczego już nigdy nie wsiądziemy na statek

Wyspę odwiedziliśmy zupełnie przypadkiem. Wszystko zaczęło się, gdy dwie sympatyczne dziewczyny zabrały nas do miejscowości Chumphon. Jak się późnij okazało jest to miasto portowe, znajdujące się tuż przy zatoce. Szybko podjęliśmy decyzje, aby przyjrzeć się jej z bliska. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że to stąd wypływają promy na rajskie wyspy (tak to czasem bywa, gdy podróżuje się bez planu). Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że codziennie wczesnym rankiem odpływają stąd promy. Długo się nie zastanawiając rozpoczęliśmy poszukiwanie noclegu zaraz przy porcie, tak żeby następnego dnia o godzinie 6:00 rano być gotowym do wejścia na pokład. Niestety w pobliżu znaleźliśmy zaledwie dwa hotele, których ceny były dla nas zbyt wysokie. Bariera językowa sprawiła, że lokalni mieszkańcy również nie potrafili nam wskazać bliższego i zarazem tańszego noclegu.

Byliśmy już porządnie zmęczeni i w poczuciu bezsilności postanowiliśmy pójść na pobliski komisariat policji. To właśnie tam bardzo sympatyczny pan policjant z uśmiechem na twarzy wskazał nam najbliższą plażę i jednym gestem ręki zaprosił do rozbicia tam namiotu. W ten sposób spędziliśmy naszą pierwszą noc na plaży, wsłuchując się w szum fal i oglądając gwiazdy. Następnego dnia po 3,5 godzinach spędzonych na pełnym morzu dotarliśmy do Kao Tao. Nasze pierwsze wrażenie – raj na ziemi. Turkusowa, niemal przezroczysta woda krzyczała do nas – wyskakujcie! Jest to miejsce, gdzie snorkling można uprawiać całą dobę, a dla bardziej doświadczonych poszukiwaczy przygód kilkanaście razy dziennie wypływają łodzie, gdzie na otwartych wodach podziwiać można podwodne życie. Mimo tych wszystkich niesamowitych rzeczy, jako że jesteśmy Polakami, musimy trochę ponarzekać. Ceny jedzenia i noclegu są tu dużo (bardzo dużo!) wyższe niż na lądzie, a większość najpiękniejszych plaż – płatnych. Biorąc pod uwagę, że już same bilety na wyspę były wyzwaniem dla naszego portfela, szybko uznaliśmy, że dwie noce są wystarczające, aby nacieszyć się rajskimi widokami. I tu zaczyna się najgorsza część, czyli powrotna podróż promem.

Źle zaczęło się już w porcie, gdzie czekaliśmy ponad godzinę na statek, a żaden z pracowników nie potrafił określić jak długo jeszcze potrwa to opóźnienie. Niestety najgorsze było dopiero przed nami. Pół godziny po odpłynięciu od brzegu woda zaczęła być coraz bardziej niespokojna. Kołysało na lewą i prawą stronę tak bardzo, że musieliśmy mocno trzymać się burty, żeby nie wypaść (a warto zaznaczyć, że prom do małych nie należał). A miało być jeszcze gorzej. Kapitan miał trudności, aby utrzymać statek na stałym kursie, gdyż każda kolejna fala znosiła nas w druga stronę. Cześć pasażerów uciekła do środka, gdzie klimatyzacja ustawiona na 10 stopni gwarantowała grypę albo co najmniej kilka nocy w łóżku pod ciepłym kocem. Pozostali, cali mokrzy od fal pozostali na zewnątrz usilnie starając się utrzymać równowagę.

Przejście z jednej strony na drugą było niemożliwością. Jedyna bezpieczna opcja była na kolanach i w momencie, gdy kołysało nieco mniej (biorąc pod uwagę, że takich momentów prawie nie było nikt nie ruszał się ze swojego miejsca). Było coraz gorzej, a ląd oddalał się coraz szybciej aż w końcu zniknął zupełnie. Byliśmy przerażeni, przemoczeni i odliczaliśmy każda upływającą minutę. W takiej atmosferze siedzieliśmy długie (o ile nie najdłuższe) cztery godziny w naszym życiu. Co jakiś czas patrzyliśmy tylko na przerażone twarze pozostałych pasażerów, a w duszy modliliśmy się, aby być już na lądzie (albo chociaż ten ląd z daleka zobaczyć). Na szczęście po długiej i wyczerpującej podróży udało nam się w całości dotrzeć na brzeg. Cała podróż trwała wieczność, a my byliśmy wykończeni psychicznie. Chyba minie dużo czasu zanim znów zdecydujemy się gdzieś popłynąć.

Święta na Ao Manao


Tak się złożyło, że zarówno święta jak i sylwestra spędziliśmy właśnie w Tajlandii. I gdzie najlepiej obchodzić Wigilię jak nie na plaży? Nasze wymarzone miejsce znaleźliśmy w niewielkiej miejscowości Parachuap Khiri Khan. Zatrzymaliśmy się tutaj ze względu na stosunkowo niewielką liczbę turystów. Drugim argumentem była oddalona o 3 km od centrum przepiękna plaża Ao Manao. Leżaki pod palmami, turkusowa woda, 30 stopni w cieniu, czapki świętego Mikołaja, a do tego smażony ryż z jajkiem i tajskie piwo przy małym stoliczku na plaży – tak wyglądały nasze egzotyczne święta. W taki oto sposób spędziliśmy cały wigilijny dzień. Natomiast wieczorem wybraliśmy się na wspomniany Night Market, czyli nocny festiwal jedzenia. Zgodnie z tradycja spróbowaliśmy 12 rożnych dań. Niestety żadnego z nich nie możemy porównywać do polskich makiełek, pierogów czy nawet karpia. Mimo to mieliśmy ogromne szczęście, że w tym roku Wigilia miała miejsce akurat w sobotę, ponieważ Night Market organizowany był tutaj tylko w weekendy. Okolica była piękna – oświetlone molo, ławki i zapach przygotowywanych potraw. Nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego miejsca na ten dzień. Po “wieczerzy” udaliśmy się do pensjonatu, aby porozmawiać z rodzicami za pośrednictwem Skype’a i złożyć świąteczne życzenia. Były to dla nas pierwsze święta spędzone bez nich, więc nie obyło się bez łez i wzruszeń.

Mateusz Wieczorek, Marta Piotrowska