Przyzwyczailiśmy się już do tego, że nasi absolwenci, zafascynowani innymi kulturami, odbywają podróże dookoła świata. Do Marty Sobczak dołączył przed paroma miesiącami, wyruszając jednak w zupełnie inny region globu, do Azji i Australii, Mateusz Wieczorek, który wybrał się w ten wojaż ze swą przyjaciółką Martą Piotrowską. Prezentujemy ich relację z pobytu w Tajlandii.

Pierwszy przystanek: Khao San Road, Bangkok

Zgodnie z planem z deszczowego Wietnamu uciekliśmy do rozgrzanego słońcem Bangkoku. Zwiedzanie zaczęliśmy od najbardziej znanej ulicy w Tajlandii, czyli Khao San Road. To tutaj znaleźć można pamiątki, ubrania czy najlepsze restauracje. Po długim dniu zwiedzania pójść na relaksujący tajski masaż lub spróbować lokalnych przysmaków takich jak kurza wątróbka, jelita czy kurze zadki fantazyjnie nabite na długa wykałaczkę. Dostępne są też suszone skorpiony, pająki czy larwy. Zabawny widok, kiedy ulicą idzie grupa dzieci, a w dłoniach zamiast paczki chipsów trzymają worek z suszonymi larwami. Choć zapewniano nas, że są bardzo pożywne, to zdecydowaliśmy się wierzyć na słowo.

Niestety jak wszystko na świecie i to miejsce ma dwie strony medalu. Jest to bowiem jedna z najbardziej turystycznych ulic na świecie, która późnym wieczorem przypomina bardziej środek muzycznego klubu niż ulicę. Wiąże się to również z dużą liczbą drobnych złodziei (przed którymi ostrzegają nawet sami miejscowi), głośna muzyka i tłumem pijanych turystów. Ponadto na każdym rogu spotkamy Tajów, którzy zawsze mają nam coś do zaoferowania: taksówkę, tuk tuka (mały, trójkołowy pojazd, który wygląda jak rozbudowany skuter, umożliwia przewóz 2-3 osób), kluby go-go czy drogą wycieczkę.

Podsumowując: miejsce idealne na zakup pamiątek (koniecznie trzeba się targować), spróbowanie tajskiego masażu czy kuchni. Warto być i poczuć tę atmosferę, ale tylko na chwilę. Mimo że nocowaliśmy na nieco spokojniejszej sąsiedniej ulicy i wielkie imprezy omijaliśmy szerokim łukiem to po dwóch dniach mieliśmy stanowczo dość otaczającego nas zewsząd zgiełku. Zdecydowanie bardziej cenimy sobie naturę, piękny tajski krajobraz i bezinteresownych ludzi, którzy uśmiechając się wcale nie chcą namówić cię do przejażdżki tuk tukiem czy kupna bransoletki z muszelek.

Pomysł na Tajlandię był tylko jeden – autostop!

Z Bangkoku wzięliśmy autobus, który zawiózł nas na pierwszą wylotówkę. Było to nie lada wyzwanie, ponieważ po pierwsze miasto jest ogromne, a po drugie niewielu Tajów mówi w języku angielskim co znacznie utrudniało nam zadanie. Droga z centrum do głównej autostrady prowadzącej na południe zajęła nam 3 godziny! Koniec końców udało się i niedługo później siedzieliśmy na pace jednego z jeepów. Wcześniej dużo czytaliśmy o tym, że autostop w Tajlandii to przyjemność i bardzo łatwo “złapać” samochód. I wiecie co? To wszystko prawda. W ciągu całej trasy z Bangkoku do Kuala Lumpur, czyli jakieś 1500 km “stopa” łapaliśmy najdłużej 10-15 minut. Najczęściej nie zdążyliśmy nawet wyciągnąć kciuka, a samochód już się zatrzymywał.


Jedynym utrudnieniem był tajski alfabet, ale pod koniec podróży byliśmy już specami od rysowania tych wszystkich skomplikowanych znaczków na kawałku kartonu. Mimo ze początkowo do autostopu podchodzilam dość sceptycznie (wcześniej podróżowałam w ten sposób tylko raz, za to Mateusz ma w tym temacie dużo większe doświadczenie i chyba dlatego dałam się namówić) to szybko udało się mnie przekonać. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to cudowne uczucie, kiedy siedzisz z plecakiem na pace, na dworze jest 35 stopni, a ty masz wiatr we włosach i palmy dookoła. Żadnych zmartwień, naglących obowiązków i poważnych planów. Chyba nigdy nie czuliśmy się bardziej wolni niż właśnie wtedy.

W 90% przypadkach zabierały nas wesołe rodziny z dziećmi, grupy przyjaciół albo pary wracają z romantycznego weekendu za miastem. Raz zdarzyło nam się jechać z tajskim bokserem i całą jego rodziną (mimo bariery językowej, całe 4h rozmawialiśmy i śmialiśmy się). Nie ukrywamy, że łatwość podróżowania i uprzejmość napotkanych ludzi zachęciła nas do kontynuacji autostopu w Malezji o czym napiszemy nieco później. Wyprzedzając obawy i troskę o nasze bezpieczeństwo – podróżując autostopem ryzykują obie strony – zarówno kierowca jak i pasażer. Jesteśmy świadomi tego co może nas spotkać, dlatego najczęściej wsiadaliśmy do pojazdów, którym podróżowały rodziny z dziećmi (wydaje nam się, że jest to bezpieczniejsza opcja niż np. dwóch mężczyzn w czarnym BMW), a w pobliżu zawsze mieliśmy gaz pieprzowy. Całe szczęście nigdy nie spotkała nas żadna krzywda, a na swojej drodze zawsze spotykaliśmy dobrych ludzi.

Muai Thai, czyli jak udało nam się zobaczyć tajski boks z pierwszego rzędu

Zaraz po tajskim masażu i tajskich lodach przyszła pora na prawdziwy tajski boks. Na słynnym Stadionie Rajadamnern w Tajlandii zobaczyć można prawdziwe gwiazdy tego sportu. Cena biletów zależy od wybranego miejsca, jednak warto poświęcić chwile i potargować się ze sprzedającymi. W ten właśnie sposób udało nam się zakupić miejsca tuż pod ringiem po nieco niższej cenie. Mimo iż koszt wejścia na taką galę jest wysoki, bo waha się między 1000 a 2000 bhatów, czyli w przeliczeniu około 100-200 zł to jest on wart każdej wydanej złotówki. Ze względu na budżet zdecydowaliśmy się zrezygnować ze zwiedzania kilku innych rzeczy (w większości przypadków są one do siebie bardzo podobne) i w zamian za to wybrać się na boks, który jest tutaj przecież sportem narodowym.


Każda walka rozpoczyna się rytualnym tańcem Wai Khru. Zawodnicy są ozdobieni w kwiaty i wstążki, a w tle leci tradycyjna tajska muzyka. Na kimś kto widzi takie przedstawienie po raz pierwszy w życiu robi to niesamowite wrażenie. Walki odbywają się według wagi zawodników, co ciekawe walczą nawet chłopcy w wieku 16 lat! Cała gala ma formę typowego show: trwa 5-6 godzin, a w środku kupić można popcorn, hot doga czy chipsy. Marta nie należy do grona wielbicieli sportów walki, ale tych kilka godzin spędzonych na stadionie zmieniły nieco jej podejście. Wszystko ma tutaj bowiem bardzo wzniosły charakter, a samych zawodników darzy się ogromnym szacunkiem. Mimo wszystko nie obyło się bez zamykania oczu w momentach nokautów czy ostatnich, przepełnionych żądzą zwycięstwa minut. Na szczęście nie widzieliśmy ani krwi ani poważniejszych obrażeń, a zawodnicy w większości przypadków byli w stanie samodzielnie opuścić ring.

Mateusz Wieczorek, Marta Piotrowska